Rząd słupków. W czyim interesie
W wielu miastach Polski jak grzyby po deszczu wyrastają stalowe słupki na chodnikach. Jednocześnie coraz bardziej dotkliwy staje się brak miejsc parkingowych. Walczymy o każdy skrawek wolnej przestrzeni, ale dla kogo?
W trakcie ostatnich wyborów samorządowych wielu kandydatów na radnych, burmistrzów i prezydentów miast jedną ze swoich sztandarowych obietnic uczyniło budowę niezliczonej ilości parkingów, aby wszystkim żyło się lepiej i wygodniej. Miało to także zwiększyć możliwości prowadzenia biznesów przez lokalnych przedsiębiorców i spowodować porządek w centrach miast. Od wyborów samorządowych upłynęły niemal dwa lata, a parkingów jak nie było, tak nie ma. Są za to stalowe słupki, których z każdym dniem przybywa w najbardziej nieoczekiwanych miejscach, o których nie śniło się nawet filozofom.
Stalowe słupki w założeniu mają spowodować większą dyscyplinę kierowców w zakresie parkowania i uniemożliwić zostawianie samochodów w miejscach niedozwolonych. W praktyce jednak utrudniają życie nie tylko właścicielom samochodów, ale także pieszym i rowerzystom, a osoby niepełnosprawne, niewidome, zamyślone narażają na wypadki, na skutek zderzenia z obiektami ustawionymi w ciągach pieszych. Lokalni przedsiębiorcy mają z tego powodu utrudnione, a często ograniczone, funkcjonowanie i nie mogą konkurować z galeriami handlowymi, które oferują swoim klientom parkingi piętrowe i co istotne – przeważnie bezpłatne.
Centra miejskie zastawione są w ciągu dnia pojazdami w stopniu przyprawiającym o palpitację serca nawet mistrzów kierownicy – lusterko przy lusterku, koło przy kole, lakier w lakier. Ta sama sytuacja dotyczy osiedli miejskich popołudniami lub wieczorami. Zmieniają się one w istne łowiska, gdzie toczy się walka o każde miejsce parkingowe. Kierowcy wytrwale krążą w poszukiwaniu skrawka przestrzeni dla pojazdu i nawet na chwilę nie tracą nadziei. Ba, w zajmowanie upatrzonych stanowisk angażowane są całe rodziny. Częsty widok: żona lub mąż z okna sprawdzają, czy coś się zwolniło, potomek pędzi z rowerem zająć miejsce zanim rodzić zawróci i wciśnie się na złożonych lusterkach. Jeśli akcja zakończy się sukcesem, można udać się na zasłużony odpoczynek. Do następnego dnia, kiedy zabawa zaczyna się od nowa, czy to w centrum, czy „na rubieżach miejskich”.
Jakieś pomysły, żeby było lepiej?
No cóż, pojawiają się inicjatywy podniesienia opłat parkingowych, albo wydzielenia zamkniętych stref, gdzie dojazd byłby możliwy tylko środkami publicznej komunikacji. Co jednak z lokalnymi przedsiębiorcami, którzy nie są w stanie konkurować z wypasioną infrastrukturą galerii handlowych i pies z kulawą nogą do nich nie zajarzy, jak nie będzie miał jak podjechać. A jak już podjedzie i zaparkuje, to w cenę zakupów musi wliczyć koszt mandatu i odblokowania kół, co ochoczo zaserwują mu lokalni stróże prawa – tu czas ingerencji równa się często prędkości światła i dodajmy uczciwie mamy tu także na myśli ingerencję „dobrosąsiedzką”, na którą nie można nie odpowiedzieć.
Wiadomo, o centrach miast każdy chętnie się wypowiada, bo można światowo i ekologicznie zabłysnąć, ale kto pomyśli o sytuacji na osiedlach? Podobno więcej parkingów, to mniej zieleni, a przecież nikt nie chce być posądzonym o występowanie przeciwko zielonym płucom miast. Gdzie obiecywane parkingi podziemne i wielopoziomowe, gdzie inne rozwiązania z myślą o mieszkańcach? Samochodów będzie przybywać, bo wiąże się to z rozwojem, postępem, tempem życia, a nowych parkingów i pomysłów na nie jak nie było, tak nie ma.